Author Archives: Mrs. Heartbeat

Xie, xie Republiko

Zwykły wpis

W Szanghaju poczuliśmy się jak w domu. Żaden taksówkarz nas już nie oszukał. Natychmiast po złapaniu taksówki nakazywaliśmy włączenie taksometru.W metrze płynnie zmienialiśmy linie i bezbłędnie wysiadaliśmy tam gdzie chcieliśmy. Ze znawstwem przebieraliśmy wsród lokali z jedzeniem, gdzie wywijaliśmy pałeczkami jak tubylcy.
Ostatniego dnia podróży, z powodu horrendalnego zmęczenia, wszystko odbywało się w ślimaczym tempie. Wlekliśmy nogę za nogą. Żółwiowy spacer zaprowadził nas do Food Hall. Sześć pięter, nieobjętych wzrokiem hektarów, jedzenia z całego świata. Na trzech pierwszych piętrach odbywała się sprzedaż wszystkiego, co można dostać w marketach. W dziale soków Polskę dzielnie reprezentował Hortex. Można tu było również nabyć butelkę, bliżej nieokreślonego alkoholu, za to w bardzo ozdobnym naczyniu, za ponad 600 tysięcy złotych.

20130722-230426.jpg

20130722-230455.jpg
Kolejne piętra to restauracje. Był wyspecjalizowany departament pierożków, noodli, owoców morza, szaszłyków, zup, dań mięsnych, dań wegetariańskich, słodkości i wszystkich kuchni świata.
Cały ten przybytek znakomicie wpisuje się w chińskie koło zamachowe.
Wybraliśmy dział pierożkowy, gdzie pożarliśmy tonę wontonów z krabami. Potem, ledwo żywi powlekliśmy się do hotelu. Z pełnymi brzuchami trochę sobie na koniec pośpiewaliśmy o blasku ogniska, ktore już dogasa.
Bardzo ciekawa ta podróż. Wszystko co czytałam i słyszałam o tym kraju miało taka samą konkluzję – na miejscu nic nie będzie takie, jak się wcześniej wydawało.
Faktycznie nie było. To, że Chińczycy pogardzają białymi, to że są niesympatyczni, to że jedzenie jest wstrętne i kilka innych rzeczy, można włożyć między bajki.
Jedno jest pewne, Chińczycy za dwadzieścia do trzydziestu lat przejmą rządy nad światem. Jeśli nic nie wyhamuje ich pędu na przód, to lepiej zacznijcie uczyć dzieci mandaryńskiego.
W każdym razie, dziękuję Republiko za wszystkie lekcje! Xie,xie, bardzo xie,xie.

Powrót do Szanghaju

Zwykły wpis

Podróżowanie w Chinach nie jest oczywiste. Nauczone doświadczeniem, zaraz po przybyciu na Putuoshan poszłyśmy do kas biletowych. Nasze starania, aby nabyć bilet powrotny na szybką łódkę do Szanghaju spełzły na niczym. Odwiedziłyśmy okienko po okienku, łącznie sześć kas biletowych. Kasjerzy odsyłali nas z niczym wskazując na innych kolegów kasjerów. W końcu zebrało się kasjerskie konsylium. W niewiadomo jakim języku, wspierając się machaniem rękami, oznajmiono nam, że dzisiaj nie możemy kupić biletów powrotnych, a ich sprzedaż odbywa się dopiero w dniu wyjazdu. Z niechęcią, ale przyjęłyśmy to do wiadomości i oddałyśmy się lenistwu na wyspie.
Dzień przed wyjazdem poprosiłyśmy manager hotelu o ustalenie godziny odpływu szybkiej łódki. Ustaliła. Poszłyśmy o krok dalej i poprosiłyśmy o sprawdzenie dostępności biletów. Sprawdziła. Biletów już nie było. Manager widząc nasze zrozpaczone miny napisała nam nowy plan podróży po chińsku i angielsku. Skądś już go znałyśmy. Wystarczyło pojechać na przystań mini busem, stamtąd wziąć łódkę niewiadomo gdzie, potem taksówkę, potem duży bus i już będziemy w Szanaghaju. Zatem znowu uratowane!
Dziś rano wsiadłyśmy do busika i spokojne, acz czujne dojechałyśmy do portu. Tam coś nas tknęło i nie licząc na zbyt wiele, spytałyśmy o bilety na szybką łódkę. Owszem były. W trybie pilnym kazałyśmy je sobie sprzedać. Wszystko szło dobrze do momentu zapłaty. Nie było możliwości zapłacenia kartą kredytową, a my nie posiadałyśmy wystarczającej ilości gotówki. Rzuciłam się w
poszukiwaniu bankomatu, a Mrs.Clever w tym czasie pilnowała bagaży. Poszukiwanie bankomatu też do łatwych nie należało. Bankomat w porcie zepsuty, bankomat przy naszym hotelu zepsuty, bankomat w hotelu kilometr dalej zepsuty. Wskazywanie drogi do bankomatu rownież nie było proste. Aby to ustalić musiałam wyciągać kartę i ją pokazywać. Samo pokazywanie karty nie wystarczało do nawiązania rozmowy o miejscu zainstalowania najbliższego bankomatu. Dopiero pokazywanie na migi wsuwania karty i wyciągania pieniędzy ( tu gest kilkakrotnego pocierania kciukiem o palec wskazujący) dały efekty. W końcu znalazłam się na ulicy z czterema filiami banków. Jeszcze tylko kilkukrotnie próby podjęcia pieniędzy, bo instrukcja oczywiście po chińsku i już mogłam wrócić do portu.
W kolejce do kas stało przed nami dwóch Anglików, którzy rownież chcieli zakupić bilety na szybką łódkę do Szanghaju. Nie sprzedano im biletów argumentując, że już zostały wykupione. Zamarłyśmy. Ze stuporu wyrwało nas konsylium kasjerów. W niewiadomo jakim języku, wspierając się machaniem rękami, sprzedano nam dwa upragnione bilety! Najwyraźniej zostałyśmy zapamiętane, a dwa dni wcześniej lawirując pomiedzy sześcioma kasami , bezwiednie dokonałyśmy rezerwacji.
Troszkę się uspokoiłyśmy, ale postanowiłyśmy nie tracić czujności. Pewnym krokiem weszłyśmy do przechowywalni bagażu. Obsługa nie chciała przyjąć naszych walizek wskazując na szyld w chińskich znaczkach. Po naszych doświadczeniach, szybko uznałyśmy, że trzeba okazać nasze drogocenne bilety, żeby zostawić bagaż. Strzał w dziesiątkę!
Zadowolone nabrałyśmy chęci na chińską zupę z kluseczkami. Stałyśmy grzecznie przed ladą wskazując palcem na zupę. Przed nas wciąż wpychali się Chińczycy. Oni już wsuwali tą pyszną zupkę, a my wciąż tkwiłyśmy przed ladą. O co to, to nie! Nie pierwszy dzień jesteśmy w Chinach i nie dałyśmy się tak łatwo wykołować! Mrs.Clever zaczęła się dopychać coraz bliżej kotła z zupą, a ja zaczęłam krzyczeć na wpychajacych się Chińczyków. Krzyczałam ” łe!” i „ho!” jak rodowity Chińczyk. Podziałało. Dostałyśmy po misce i zupy i nikogo nie pytając o zdanie, przysiadłyśmy się do czyjegoś stolika. Niezadowolenie licznej chińskiej rodziny siedzącej przy tym samym stole, spływało po nas jak po kaczkach. Zabrałyśmy się do wsuwania zupy przy pomocy pałeczek. Zupełnie jak tubylcy, rosół wypiłyśmy prosto z miski. Obgryzione kostki z mięsa pozostawiłyśmy na stole. Wszystko zgodnie z miejscową etykietą. W Chinach trzeba być twardym, żeby przetrwać.
Potem już wyluzowane wepchnęłyśmy się na przód kolejki do łodzi. To też nie było byle co, bo na przód pchał się tłum Chińczyków.
Zupełnie już zadowolone zasiadłyśmy na swoich miejscach w szybkiej łodzi, uprzednio wrzeszcząc na Chinkę, która rozsiadła się na naszym fotelu.
Podróż była udana. Końcem końców wylądowałyśmy w Szanghaju. I znów wyszło lepiej niż się spodziewałyśmy!

20130721-191358.jpg

20130721-191435.jpg

Białe Dziwadła

Zwykły wpis

Putuoshan to bardzo romantyczna wyspa. Piękne plaże, malownicze pagody i świeże owoce morza. To także buddyjska Częstochowa, miejsce pielgrzymek do buddyjskiej Bogini Miłosierdzia. Pielgrzymów jest tak dużo, że wyspa ma własna politykę, polegająca na tym, że za wjazd na wyspę trzeba słono zapłacić, a każda kolejna noc w hotelu jest droższa od poprzedniej.

20130720-223056.jpg

20130720-223216.jpg

20130720-223250.jpg
Na Putuoshan dawno nie widziano białych ludzi. Nasze pojawienie się wywołało spore poruszenie miescowej ludności, wczasowiczów i pielgrzymów. Wokół nas zbiegali się Chińczy, pokazując nas sobie palcami. Robili nam zdjęcia i kręcili filmy, nie ustając przy tym w wytykaniu nas palcami.
Głód zmusił nas do poszukiwania miejscowej jadłodajni. Wyszłyśmy zatem z Mrs. Clever przed hotel. Zrobiłyśmy trzy kroki. Natychmiast otoczyli nas ludzie. Nasz wzrok padł na pobliską knajpkę. Pracownicy lokalu wybiegli i zaciągnęli nas do stolika. Usiadłyśmy przy innym stoliku niż nam zaproponowano, ale natychmiast kazano nam się przesiąść do innego, zdaniem tłumu, lepszego stolika. Senior rodu będący właścicielem jadłodajni, aż wstał z fotela wystawionego na zewnątrz, skąd doglądał lokalu. Podszedł do nas, uśmiechnął się szeroko i nawet z radości kilka razy zaklaskał w ręce. Potem wyszedł na ulicę nawoływać nowych gości. Wskazywał nas przy tym palcem jako specjalną atrakcję wieczoru.
Trochę trudno było się porozumieć w kwestii doboru menu. Zostałyśmy zaproszone do środka lokalu. Pokazano nam żywe ryby, krewetki i kraby. Od koloru do wyboru. Stałyśmy niezdecydowane. W zwiazku z tym żona właściciela wybrała dla nas rybę, wyłowiła ją z miednicy i pod naszymi stopami przywaliła jej w łeb. W ten sposób przekroczyłyśmy kulinarny Rubikon i zjadłyśmy rybę już bez większych wyrzutów sumienia. Naszej kolacji towarzyszyło zainteresowanie tłumów, robiących zdjęcia białym jedzącym rybę.
Fason trzymał jedynie właściciel mini spożywczaka. Wkroczylysmy dziarsko do sklepu, gdzie na środku znajdowała się kanapa. Na kanapie leżał właściciel tego interesu, owinięty w kołdrę i wpatrujący się w telewizor, który stał tuż przy lodówce z napojami. Właściciel nie oszalał na nasz widok, oglądając nas sobie spod łba.
Biali nie maja łatwo na tej wyspie. Przykładowo nie wolno im pływać w morzu, bo z pewnością się potopią. Jak tylko weszłam do morza po kolana, nagle znalazł się ratownik, który wrzeszczał, żebym wychodziła. Wyszłam i zacząłam sobie brodzić w wodzie. Okazało się , że brodzenie w wodzie też było zabronione. Ratownik zagonił mnie na ręcznik. Chińczycy za to mogli się chlapać przy brzegu. Z tego powodu miałam ochotę się poawanturować, ale na szczęście przypominałam sobie, że to nie jest do końca wolny kraj, a ja nadal potrzebowałam swoich organów.
Leżenie na plaży też nie należało do łatwych. Ciągle ktoś nad nami stał, błyskały aparaty fotograficzne. Wołano do nas „hello” i oczekiwano z naszej strony cyrkowych sztuczek.
Podczas kolejnego posiłku przed moim stolikiem rozegrały się miejscowe porachunki. Kilkoro młodzieńców szarpało się, dziko przy tym wrzeszcząc. W tym czasie spokojnie odrywałam głowy świeżo upieczonym krewetkom, konsumując je z zadowoleniem. Awantura nabierała rozmachu. Schodziło się coraz wiecej awanturników i było coraz głośniej. Stos krewetkowych główek rósł na moim talerzu. W końcu wyszła główna właścicielka lokalu, w którym się posilałam. Pokazując na mnie zaczęła rozganiać towarzystwo. Dołączyły do niej inne kobiety z pobliskich barów. Spokojnie siedziałam sobie dalej nad talerzem, a one wszystkie pokazywały mnie palcami. W wyniku interwencji miejscowych kobiet, uczestnicy awantury, nie chcąc być niemili wobec mnie, przeniesieśli awanturę w inne miejce. A szkoda, bo ciekawie się zapowiadała.

20130720-223402.jpg

20130720-223456.jpg

Zagubione w Chinach

Zwykły wpis

Dziś razem z Mrs.Clever pożegnałyśmy się z Małżeństwem i udałyśmy się na wypoczynek na wyspę Putuoshan. Małżeństwo w tym czasie postanowiło wydawać pieniądze w Szanghaju.
Byłśmy bardzo zadowolone z siebie, że poprzedniego dnia same, przy użyciu mapy i gps, odnalazłyśmy biuro sprzedające bilety na szybką łódkę do Putuoshan.
Wszystko układało się perfekcyjnie. Taksówkarz zawiózł nas na dworzec autobusowy, skąd pomknęłyśmy busem do morskiej przystani. Droga do przystani, jak to w Chinach, była imponująca. Jechaliśmy 40 minut mostem prowadzącym przez morze. Most miał trzy pasy szybkiego ruchu w jedną stronę i trzy pasy szybkiego ruchu w drugą stronę. Minęłyśmy też farmę wiatraków stojących sobie w morzu.
Dotarliśmy do stacji przesiadkowej na prom. Z biletu wynikało, że na godzinę 10.10 wyznaczono rozpoczęcie załadunku na nasz szybki statek. O wyznaczonej godzinie nikt nie tłoczył się przed bramkami prowadzącymi do przystani. Zatem machając nóżkami w rytm swoich własnych myśli, nadal przesiadywałyśmy w poczekalni. Zapowiedzi z megafonu były wyłącznie po chińsku. Na tablicy informacyjnej wyświetlały się tylko chińskie znaczki. Dopiero jak tłumy o godzinie 10.20 zaczęły się kłębić do wyjścia na przystań, spokojnie do nich dołączyłyśmy. Zachowałyśmy też spokój, gdy pan sprawdzający bilety kazał nam się zatrzymać, a następnie skierował nas na odludne miejsce. Potem kolejny pan z obsługi nakazał nam wejść ponownie do poczekalni. W przekonaniu, iż tłumy ludzi ładują się na prom płynący na wyspę kilka godzin, spokojnie oczekiwałyśmy, że zostaniemy skierowane do naszej szybkiej łodzi. Gdy mnóstwo ludzi zbiegło się wokół nas i zaczęło krzyczeć, pojełyśmy, że coś tu nie gra. Z machania rąk i krzyków w języku chińskim, w końcu pojełyśmy, że nasz szybka łódka już odpłynęła. Zrobiłyśmy sarnie oczy Jelonka Bambi. Podziałało. Przybiegło jeszcze wiecej osób, które jeszcze głośniej krzyczały i jeszcze bardziej energicznie wymachiwały rękami. Podczas trwającej dłuższą chwilę konwersacji, jakoś się dogadaliśmy. Oddano nam pieniądze za naszą szybką łódkę i sprzedano nam bilet na jakąś wyspę. Z pomocą przyszła nam Chińska Matka ze swoją Chińską Nastoletnią Córką. Córka mówiła bardzo niewiele po angielsku, ale poinformowała nas, że popłyniemy teraz z nimi promem, a potem to tylko musimy złapać jakiś autobus nie wiadomo gdzie, potem jakaś inna łódkę rownież niewiadomo gdzie, a potem taksówkę i już będziemy na Putuoshan. Chwała Bogu!

20130718-194358.jpg

20130718-194646.jpg
Ruszyłyśmy zatem za matką z córką na prom. Na promie niewiadomo dokąd, byli sami Chińczycy, w tym mówiący tylko własną odmianą chińskiego, bo pytali nas czy umiemy po chińsku. Wszyscy, łącznie z pierwszym oficerem na promie, bez żadnego skrępowania, dokładnie nas sobie pooglądali, a nawet nakręcili telefonem komórkowym z nami film.
Byłam bez śniadania więc na promie, jak większość chińskich pasażerów, nabyłam chińska zupkę. Na prawdę Chińczycy, na każdym kroku, pałaszują te zupy. Pewnie to zalecenie chińskiego rządu.
Zupę nabywa się w sporej kartonowej miseczce, w zestawie z plastikowym widelcem składanym na pół. W wielu miejscach są nieodpłatnie dostępne krany z gorącą wodą, którą zalewa się zupę z makaronem i innymi dodatkami. Jest też wersja de luxe tejże oto zupy – z parówką w zestawie, przyklejoną do wieczka kartonowej miseczki.
Po dwóch godzinach rejsu Chińska Córka zarządziła wysiadkę. Bez szemrania podażyłyśmy za naszą nową chińską rodziną. Dotarłyśmy na dworzec autobusowy. Oczywiście nazwa wyspy, na której wylądowałyśmy jak i rozkłady jazdy były wyłącznie po chińsku. Obrotna Chińska Matka od razu znalazła właściwy autobus i nawet zajęła nam miejsca siedzące. Był to znaczny wyczyn, bo autobus był pełen pchających się tubylców. Potem Chińska Córka zaordynowała przesiadkę do innego autobusu. Bez słowa sprzeciwu podążyłyśmy za nią, tym bardziej, że w niewiadomo w jakim mieście, na niewiadomo jakiej wyspie, nic nie było oznaczone w zrozumiały dla nas sposób. Dotarliśmy do przystani.Obrotna Chińska Matka poleciła nam kupić owoce na drogę. Posłusznie wykonałyśmy polecenie. Chińska Córka wskazała nam kasę i kazała wykupić bilet. Kupiłyśmy. W tym czasie jeden Chińczyk oferował nam kupno kafelek i tapet bardzo dobrej jakości. Zachwalał towar w swoim języku, ale przemawiały do nas zdjęcia, które nam uparcie pokazywał.
Nadszedł czas pożegnania z naszą nową chińską rodziną. Wdzięczne za uratowanie nas chciałyśmy dać pieniądze Chińskiej Matce i Córce. Obserwując je przewidywałyśmy, że Te Osoby nie będą chciały za pomoc niegodziwej mamony. Nie miałyśmy nic czym mogłybyśmy się odwdzięczyć za okazanie nam chińskie serce, więc głupio wyskoczyłyśmy z tymi pieniędzmi. Oczywiście Chińska Matka i Córka ich nie przyjęły. Poprosiły tylko o modlitwę za nie. Przy czym poświęciły nam swój czas, uwagę, pojechały z nami na przystań, która w całe nie była im po drodze i zapłaciły za swoje bilety autobusowe. Chyba na całym świecie tak to jest z niezbyt zamożnymi osobami o dużych sercach.
Po pożegnaniu wsiadłyśmy na kolejną łódkę, która dotarliśmy na Putuoshan! A tam miła niespodzianka. W ogóle nie trzeba było wykłócać się z taksówkarzem, bo przy przystani czekał na nas busik jadący wprost do naszego hotelu. Jednego z czterech na tej wyspie.
Po tych przygodach oddałyśmy się relaksacji na malowniczej plaży przy dźwiękach głośnej chińskiej muzyki disco.

20130718-194746.jpg

20130718-194811.jpg

Nowy Babilon

Zwykły wpis

Z cała pewnością w Szanghaju można poczuć zapach pieniędzy. W świetnie prosperujacej metropolii, finansowanej w dużej mierze przez Europejczyków i Amerykanów, każdy noworysz poczuje się jak u siebie. Nie wiem czy w tym mieście jest wszystko co dusza zapragnie, ale z pewnością jest wszystko inne.
Szanghaj wygląda jak Manhattan z lat ’20 zmieszany z super nowoczesnymi wieżowcami.
Przekwitła elegancja budynków w stylu art deco jest porażająca. To miasto biznesmenów i gangsterów, z całych sił pragnące wydawać się wyrafinowane. Nawet są tu kafejki oferujące misterne i pyszne francuskie ciasteczka.

20130718-193039.jpg
Miasto pooglądaliśmy sobie jeżdżąc piętrowym autobusem z odkrytym dachem. Bardzo miły sposób zwiedzania.
W dzielnicy opanowanej przez światową finansjerę zapragneliśmy obejrzeć miasto z najwyższego na świecie punktu widokowego w Shanghai World Financial Center. Mam wątpliwości, czy pan Czarnecki w tej dzielnicy wyleczyłby swój wrocławski kompleks.

20130718-193148.jpg

20130718-193220.jpg
Zatem wykupiliśmy bilet do nieba. Na poziomie zero, w półmroku, przy lekkiej niebieskiej poświacie,
powitała nas obsługa. Stroje obsługi stanowiły futurystyczne, szaro – niebieskie, biurowe mundurki.
Kojącym głosem skierowano nas do sali obok, gdzie prezentowano w odpowiedniej skali makietę dzielnicy finansowej. Za makietą projektowano zmieniające się pory dnia i godziny. W rytm błyskwicznie przelatujących godzin, miniaturowe wieżowce rozświetlały się, bądź gasły. W kolejnej sali, towarzysząca nam niebieska poświata została wygaszona. W najnowszej technologii zaprezentowano nam film, a raczej teledysk. Przed naszymi oczami przesuwały się migawki z budowy tego cuda, usmiechniętymi ludzi każdej rasy i animowanym chińskim smokiem na koniec. Nasz niepokój wzbudził fragment filmu, gdzie same ludzkie głowy w jakiś żelaznych obręczach ulatywały gdzieś w kosmos.
Zaczęliśmy się bać, że z naszymi głowami zrobią to samo. A nóż Chińczycy dogadali się z Marsjaninami i tam ślą im nasze głowy za worki niegodziwej mamony?
Kolejni członkowie obsługi skierowali nas do windy. Weszliśmy. Przed zamknięciem drzwi,prawie szeptem, życzono nam miłej podróży i wysłano w kosmos. No to ruszyliśmy. Na setne piętro znajdujące się 474 metrów n.p.m. w jedyne 70 sekund. Oczywiście przy akompaniamencie kosmicznej muzyki i wsród kosmicznego światła.
Potem odbyliśmy spacer w chmurach z widokiem zapierającym dech w piersi. Jak tylko trochę uspokoiliśmy się ,że może tym razem nie pozbawią nas głów, poszliśmy do baru. Na najwyższe piwo na świecie! Chińczycy robią wszystko z rozmachem. Zatem postanowilliśmy się z rozmachem zabawić i zamówiliśmy piwo za absurdalną cenę.

20130718-193316.jpg

20130718-193625.jpg
Podczas kosmicznej odysei każdy z nas na 94 piętrze skorzystał z toalety z przeszkoloną szybą i widokiem na finansową dzielnicę. Podniebna toaleta, a zwłaszcza jej kosmiczne funkcje są nieopisywalne. Są w głównej mierze doświadczalne. Łatwiej jest chyba opisać to czego to urządzenie nie robi. A robi wiele, między innymi można sobie wyregulować temperaturę deski i wykonać higienę intymną w na prawdę wielu opcjach.

20130718-193741.jpg

20130718-193814.jpg
Potem znowu zamówiliśmy piwo za absurdalną cenę. Wszystko po to, żeby sobie dłużej popatrzeć na świat z podniebnej perspektywy.
To były bardzo dobrze zainwestowane pieniądze.

20130718-194119.jpg

Yangzi-Niebieska Rzeka

Zwykły wpis

Wczoraj wieczorem obejrzeliśmy show przygotowany przez załogę statku. Ogólny wyraz tego przedsięwzięcia oddaje ceremonia powitalna na Olimpiadzie w Pekinie. Załoga prezentowała się w niebywałych układach tanecznych tradycyjnych tańców chińskich. Przed naszymi oczamim przesuwały się wachlarze, różowe wstęgi, czerwone latarnie i kolorowe parasolki. Następnie wykonano modern jazz i zaczęto stepować w rytm chińskiego disco. Znakomita elegancka rozrywka podczas eleganckiego rejsu.
Po show udaliśmy się do swojej kajuty i na balkonie bawiliśmy się dalej we własnym zakresie. Jako, że You tube jest zakazany w Chinach musieliśmy sami sobie śpiewać. Przeboje od Hanny Banaszak do Macareny.
Rzeka płynie przez najbardziej uprzemysłowione tereny Chin. Z pokładu widać koszmarne miasta-blokowiska. Można zobaczyć także urocze zakątki jak Trzy Duże i Trzy Małe Przełomy.

20130716-184416.jpg
Jesteśmy przeciwni ZaporzeTrzech Przełomów, ale jako porządni turyści też ją sobie obejrzeliśmy.
Kolosalną dumę chińskiego rządu. To gigantyczne przedsięwzięcie podobno przynosi mnóstwo korzyści. Na przykład wytwarza prąd elektryczny mogący rozświetlić połowę kraju. Nie ma przy tym znaczenia, że obszar dla którego ma być przeznaczona energia już ma jej za dużo. W imię stworzenia hydrotechnicznego cudu przesiedlono ponad milion ludzi. Poniżej określonego poziomu, do którego ma sięgnąć woda wszystko zostało wysadzone.

20130716-190515.jpg
W trakcie zwiedzania Małych Trzech Przełomów musieliśmy zejść ze staku i przesiąść się do mniejszego stateczku. Widoki imponujące. Przez cały jednak czas trwaniania tego turystycznego rejsu nie było dostępu do wody pitnej. Usychaliśmy z pragnienienia! Nie można też było wykupić wody w sklepiku na statku. Co prawda za ladą kręciła się chińska sklepowa, ale nie posiadała klucza do lodówki z orzeźwiającymi napojami.
Ledwo żywi dotarliśmy do stacji przesiadkowej na jeszcze mniejsze łódki. Wszyscy rzuciliśmy się na lodówkę z napojami. Zapłaciliśmy jak za zboże, bez żadnego targowania.

20130716-184828.jpg

20130716-185018.jpg

20130716-185044.jpg
Wieczorem odbył się wytworny bankiet z udziałem kapitana Yo. Troszkę się spóźniliśmy.
Otóż podglądając codzienne życie chińskich turystów zrozumieliśmy co to znaczy pozować do zdjęcia i jak należy fotografować. Chińczycy wykonujący zdjęcia charakteryzowali się niezwykłą pracą nóg. Wykroki, przechyły tulowia fotografów, mogły się jedynie równać z profesjonalnymi pozami modeli. Nawet najmniejsze dzieci przyjmowały pozy znane z kolorowych magazynów, po czym telefonami komórkowymi robiły zdjęcia swoim upozowanym rodzicom.
Postanowiliśmy się czegoś nauczyć i odbyliśmy prywatną sesję fotograficzną w basenie.
W świetnych humorach, po bankiecie bawiliśmy się nadal. Na balkonie z dwoma mp3. Gdy statek znalazł się w śluzie zabawa sięgnęła szczytu! Niemiecka emerytka, ubrana w różową koszulę, ze swojego balkonu radośnie do nas machała.
To był bardzo udany rejs.
A taraz lecimy na podbój Szanghaju.

20130716-190707.jpg

20130716-191123.jpg

Elegancki rejs

Zwykły wpis

Statek, którym płyniemy jest bardzo ładny. W stylu lat ’90. Tradycyjnie dużo złota, czerwieni i kryształów. Obowiązuje rygor pobudkowy. O godzinie 7.00 rano z głośnika wydobywa się świergot ptaków. Potem o 7.30 ćwiczenia tai chi. Już godzinie 7.45 można zasiąść do śniadania. Przydzielono nas do stolika z Europejczykami. Obowiązuje segregacja rasowa. Ważnym wydarzeniem na statku było zapoznanie się z kapitanem o godzinie 11.30 w sali z wygodnymi fotelami i parkietem do tańca. Najpierw wystąpiła formacja taneczna, która w hiszpańskich strojach wykonała flamenco do arii operetkowej. Następnie każdy otrzymał lampkę szampana. Potem przemówił Kapitan Yo. Zapewnił, że jesteśmy bezpieczni,a na tym statku pływali różni prezydenci i premierzy. Zapewne tą elegancką łajbą płynął też Bill Clinton.
Wszyscy na komendę wznieśliśmy toast chińskim szampanem za wspaniały rejs. Po toaście udostępniono stół z przekąskami. Chińczycy biegiem, jak stado wygłodniałych wilków, rzucili się do jedzenia. Przy czym śniadanie zakończyło się o godzinie 8.30, o godzinie 11.30 było spotkanie z kapitanem, a już na godzinę 12.00 przewidziany był lunch. Bardzo obfity lunch.
Nasz anglojęzyczny opiekun bardzo przepraszał nas za zaistniałą sytuację,uprzejmie przy tym nie zauważając, że w tym czasie Europejczycy rzucili się na darmowego szampana.

20130714-195655.jpg

20130714-195709.jpg
Fajnie jest tak sobie płynąć. Na statku obowiązuje niezwykła uprzejmość i dawny charm. Komunikaty zapowiadane są kojącym głosem, a obsługa uśmiecha się na każdym kroku.
Opuściliśmy statek, żeby zwiedzić Miasto Duchów. Naszemu wyjściu ze statku towarzyła obsługa, a każdy członek serwisu stał od siebie w odległości pół metra. W drodze do wyjścia co sekundę słyszeliśmy „proszę uważać na głowę” lub ” proszę uważać na stopień”.
Po zaliczeniu atrakcji turystycznej wróciliśmy na statek. I teraz mogę napisać, że w końcu odnaleźliśmy wstrętne chińskie jedzenie. Na kolacje bowiem do naszego europejskiego stolika podano pseudo europejskie jedzenie. Schabowy, ziemniaki i coś w rodzaju mizeri. Bez grama przypraw. A gdzie moje pyszne wypalające przełyk papryczki chilli, góry pieprzu i pędy bambusa w pikantnym sosie? Były, a jakże. Na stole przy którym zasiadali tylko Chińczycy.Wtedy zrozumiałam, co to znaczy rasim.

20130716-150219.jpg

20130716-150255.jpg

Największe miasto na świecie

Zwykły wpis

Ponieważ mamy wakacje wczoraj zabawiliśmy się na raftingu. Dwie godziny płyniecia rwącą rzeczką w dwusosobowych pontonach. Wydano nam kamizelki ratunkowe, gumowe buty w modnym fasonie mokasynów z lekkim obcasem i kaski. Kaski nie nadawały się do niczego, nawet nie dały się porządnie usadowić na głowie. Wytrząśnięci przez ostre spady wody i podstępne zakręty ubawiliśmy się setnie! Nawet razem z Mrs.Clever zintegrowałyśmy się z Chińczykami biorąc udział we wspólnym ochlapywaniu się wodą. Jako, że jedyne nie byłyśmy Chińczykami, więc uwaga Chińczyków skupiona była głównie na nas. Chińczycy radośnie zalewali nas wodą. Uśmiałyśmy się jak norki!
Swoją drogą, tego rodzaju rafting nigdy nie zdarzyłby się w Europie. Rzeka była na prawdę rwąca, a liczne kaski zsuwajace się z głów osób zażywających tego sportu, spływały z jej nurtem.
Po świetnej zabawie wypuściliśmy się do Chongqingu skąd mamy odbyć rejs po rzece Jangcy. 1000 km w górę rzeki. Rzeki, która obejmuje 2 mln km kwadratowych kraju, w tym gruntów rolnych żywiących jedna szóstą ludności świata.
W Chongqingu mieszka 35 mln ludzi, czyli tyle co w całej Polsce! To największe miasto na świecie.
Las blokowisk, a każdy blok w rozmiarze zbliżonym do Sky Tower. Co tam las, istna niekończąca się dżungla bloków z ulicami typu highway.

20130713-205615.jpg

20130713-205734.jpg
Myśleliśmy o tym, żeby w tym molochu powiązać się sznurkiem i spróbować się nie zgubić. Udało się, ale głównie z tego powodu, że temperatura wynosiła +42 C i ruszaliśmy się jak muchy w smole. Czas przeznaczony na zwiedzanie Muzeum Trzech Przełomów na Rzece Jangcy spędziliśmy w większości na kanapie pod klimatyzatorem. Na szczęście w końcu ruszyliśmy na zwiedzanie. Cofam słowa, że najdziwniejsze muzeum w jakim byłam to muzeum na wsi nad rzeką, z Billem Clintonem pijącym herbatkę. Otóż w Muzeum Trzech Przełomów znajduje się wystawa pt.” Od Pokemona do Hello Kitty”. W dodatku obowiązuje kulturalna kolejka do wykonia sobie zdjęcia z tym kotem, który jak kot nie wygląda. No to my też zapragnęliśmy takiego zdjęcia. W końcu jeśli wejdziesz między wrony, musisz krakać jak i one.

20130713-205648.jpg Zaokrętowaliśmy się na bardzo przyjemnym statku i wyszliśmy w poszukiwaniu jedzenia. Miła Chinka z recepcji statku poinformowała nas, żeby coś zjeść musimy się udać taksówką niewiadomo gdzie dokładnie. Powiedzieliśmy, że bardzo dziękujemy, ale z powodu zmęczenia zjemy bardzo blisko staku. Recepcjonistka szyderczo się roześmiała, po czym na jej twarzy ponownie zakwitł uprzejmy uśmiech.
Zeszliśmy ze statku. Wokół nas były same doki. Sporo Chińczyków z poważną miną siedziało przed pustymi biurkami i wentylatorami. Zapewne prowadzili różnorakie biznesy. Zapewne można było u nich kupić kontenery chińskich tenisówek, kontenery broni i kontenery tanich robotników. Były też podejrzanie wyglądające spelunki z jedzeniem. Nagle wsród tego szemranego towarzystwa zauważyliśmy pustą restaurację. Restauracja mieściła się na terenie prowadzonej budowy. Weszliśmy. Natychmiast zbiegła się cała obsługa w łącznej liczbie ośmiu osób. Podali nam kartę w chińskich znaczkach, bez obrazków. Rozkładaliśmy ręce nie wiedząc co możemy zamówić. Na ten temat długo rozmawialiśmy w swoich językach. W końcu na salę wybiegł kucharz. Był zdenerwowany, bo dyskusja już trochę trwała,a on nadal nie wiedział co gotować. Udaliśmy się zatem do kuchni w towarzystwie całej obsługi lokalu. Kucharz otworzył przed nami lodówkę. Wybrałam zatem górę chilli, bo lubię i pędy lotusa. Małżeństwo mówiło „koko koko” i machało łokciami w celu otrzymania kurczaka. Zasiedliśmy do stołu. Panie z obsługi nieustająco dolewały nam herbaty. Wyjechały dania na stół w postaci kurczaka z pieprzem syczuańskim i papryczkami chilli, pikle, pędy bambusa z boczkiem i grzybami oraz rosół z warzywami. Panie z obsługi nie odstępowały na krok naszego stolika, ciągle dopytując się czy dobre. Oj, dobre, dobre, dziękujemy bardzo, xie, xie. Na koniec wykonaliśmy zbiorowe zdjęcie, a ja serdecznie ucałowałam się z panią kelnerką. Była zachwycona. Ja też.

20130713-205701.jpg

20130713-205709.jpg

10 juanów

Zwykły wpis

Poszłam do szkoły. Szkoły gotowania chińszczyzny. Razem z naszą nauczycielką Lindą, amerykańską parą w podróży poślubnej i amerykańską emerytką z wnuczką w komplecie, wkroczyliśmy na miejscowy targ. Zgodnie porozumieliśmy się w kwestii dań i przystąpiliśmy do zakupów. Uwielbiam lokalne targowiska z żywnością! Świeże owoce, warzywa, przyprawy, dział mięsny, z rybami i innymi wodnymi żyjątkami. Nie ma co, mięso mają tu na prawdę świeże. Wybiera się z klatek kurkę, kaczkę albo królika, a na stanowisku obok rzeźnik robi resztę. Na hakach wiszą też psy sprawione do gotowania. Psina jest rarytasem i jest znacznie droższa od wołowiny. Na takim targu dobrze sobie pomyśleć o kodzie kulturowym i nie wydziwiać za bardzo. A krowa z długimi rzęsami i melancholijnym spojrzeniem albo świnka z pioronującą inteligencją smakują bardziej etycznie i nie kapią tłuszczem na czyściutkie sumienie? Hę?
Na targu zapoznałam się z różnymi pędami bambusa, młodym imbirem i korzeniem lotusa.
Nabyłam też aromatyczny, ostry jak trzeba, pieprz syczuański. Potem w miłej atmosferze przyrządziliśmy na chińska modłę rybę, noodle i kurczaka. Ryba w piwie palce lizać!

20130711-193727.jpg

20130711-193809.jpg

20130711-193903.jpg
Youngshuo i okolice są naprawdę niezwykłe – kojarzą się z Państwem Środka znanym ze starych malowideł na jedwabiu lub porcelanie. Taki chiński Darłówek nad rzeką, ale położony w ładniejszym miejscu.
Pojechaliśmy zwiedzić małą miejscowość Xingping. Wynajęliśmy meleksa za 20 juanów od głowy i pędziliśmy nim tak, aż wiatr zburzył nam fryzury. Szalony pęd. W Xingping zobaczyliśmy widok uwieczniony na banknocie 20 juanów. Tym razem od tej strony, że faktycznie można znaleźć podobieństwo pomiedzy obrazkiem na banknocie a widokiem „na żywo”. Obejrzeliśmy też sobie stare chińskie wiejskie domy.
Ulegliśmy pokusie i wykupiliśmy od przypadkowej Chinki atrakcję polegającą na powrocie do Youngshuo bambusową łódką z Xingping. Wytargowaliśmy cenę pokazując sobie na migi różne rzeczy. W ten sposób ustaliliśmy trasę i cenę w wysokości 300 juanów za cztery osoby łącznie. Następnie nasza przewodniczka poprowadziła nas nad rzekę skąd zabrało nas coś w rodzaju pływającej budki. Ta atrakcja trwała około 1 minuty i kosztowała nas po 10 juanów. Przepłyneliśmy 10 metrów rzeki, żeby dostać się do przystani bambusowych łódeczek. Zapewne nielegalnej przystani. Za skorzystanie przez nas z budki na wodzie, woźnica odpalił działkę przewodniczce w wysokości 10 juanów. Zapakowaliśmy się na bambusową łódkę i już mogliśmy się relaksować. W obecności chińskiego flisaka drącego się przez telefon komórkowy w czasie naszego relaksu na wodzie.
Po drodze do Youngshuo czekały na nas kolejne atrakcje. Najpierw zawinęliśmy do malusieńkiej wioseczki nad rzeką. W tej maciupkiej wiosce znajdowały się bardzo stare, zniszczone domy. I muzeum. Takiego muzeum nigdy nie widziałam i nigdy nie zobaczę. Tego jestem pewna. Za jedyne 10 juanów można było je sobie zwiedzić. Muzeum składało się z trzech izb i mieściło się w części jakiegoś pałacu w stanie rozkładu. W pierwszej izbie była woskowa piękna dziewczyna siedząca na łóżku. W drugiej izbie była figura jakiegoś pana z wasami w mundurze. W holu Bill Clinton za młodu, zachęcał do wypicia z nim przy stoliku herbatki. Wykonanie sobie zdjęcia z każdą z trzech figur wojskowych kosztowało po 10 juanów za figurę. Następnie weszliśmy na dach, który to dach był akurat bardzo ładny.Tym razem byliśmy cwani i wytargowaliśmy 10 juanów od naszej grupy łącznie, za atrakcje wejścia na dach. Po zejściu z dachu usilnie proponowano nam kupienie obranego ogórka jedynie za 4 juany. Żeby ukoić nerwy kupiliśmy piwo po 10 juanów za puszkę.
Zapakowaliśmy się do bambusowej łódeczki i nadal mogliśmy się relaksowac przy wrzeszczącym
do telefonu chińskim flisaku. Chiński flisak w czasie naszego rejsu zaproponował nam jeszcze jedną atrakcję. Zabawę z pasącymi się nad rzeką bawołami. Zapewne za jedyne 10 juanów. Kategorycznie odmówiliśmy bawienia się z bawołami i opuszczenia łódki. W związku z tym flisak wstrzymał rejs i zadzwonił do kogoś wrzeszcząc jeszcze głośniej. Na skutek naszej postawy objawiającej się nie podejmowaniem tematu w języku kalamburów na temat zaistniałej sytuacji, chiński flisak ostatecznie zawiózł nas do Youngshuo.
W ramach oszczędności dziś zjedliśmy kolacje w naszym hotelu. Wyszło taniej niż w mieście.

20130711-195347.jpg

20130711-195426.jpg

20130711-195508.jpg

20130711-195622.jpg

Li River

Zwykły wpis

Wymienianie pieniędzy w chińskim banku zajmuje sporo czasu. Najpierw czeka się w dosyć długiej kolejce na swój numerek. Numerek pojawia się na wyświetlaczu głównie w chińskich znakach. Potem należy tylko wypełnić deklaracje ze swoimi danymi osobowymi, dać sobie skserować paszport i już pracownik banku rozpoczyna procedurę wypełniania kilku innych dokumentów, wielokrotnie je opieczętowując. Następnie należy wypełnić kolejny dokument i po włożeniu przez pracownika banku każdego banknotu z osobna do maszynki liczącej już możemy odebrać juany. Przed każdym okienkiem w banku znajdują się przyciski z napisem „usatysfakcjonowany klient”, „nieusatysfakcjonowany klient”. Oczywiście brak jest przycisku „pracownik banku- matoł”. Tym razem wcisnęłam przycisk sugerujący, że pan z okienka jest bardzo sprawny. Zrobiło mi się go zwyczajnie żal, bo u niego na tablicy świeciła się tylko jedna gwiazdka od klientów, a obok inne pracownice posiadały 5-6 gwiazdek. Dążenie Chińczyków do samodoskonalenia przez publiczne wystawienie się na krytykę jest niezwykłe. Ciekawe jak w Chinach mają się sprawy psychoterapii.
Popłynęliśmy statkiem z Guilin do Yangshuo. Piękne okoliczności przyrody! Nad rzeką górują mogoty – wzgórza porośnięte tropikalną zielenią. Nad brzegiem rzeki Li sielsko pasą się bawoły. Na rzece mnóstwo bambusowych łódeczek z Chińczykami usiłującymi sprzedać owoce podróżującym statkiem. Odbywając spływ Li River w dół rzeki nawet zażyliśmy relaksu wsród wrzeszczących z podniecenia Chińczyków na widok poszczególnych mogot. Rozumiem, że można poruszyć się przepływając koło widoku umieszczonego na banknocie 20 juanów. Ale żeby nazywać wzgórze Hello Kitty i robić sobie przy nim zdjęcia?! Santa Maria!
Potem wynajęliśmy bambusowe łódeczki, pobawiliśmy się z bawołem na łące i kontemplowaliśmy przepiękne widoki.
Dzień zakończyliśmy we włoskiej knajpce. Przyjęliśmy tam pizzę pt. „Jesień Meksyku” przy akompaniamencie bawarskiego jodłowania wydobywającego się z głośników. Obok Chińczycy jedli pizzę pałeczkami.

20130710-194424.jpg

20130710-194501.jpg

20130710-194542.jpg

20130710-195114.jpg

20130710-195140.jpg

20130710-195213.jpg